Dziękuję wszystkim, którzy towarzyszyli mi przez te dziesięć miesięcy (dobrze, że nie dziewięć) na blogu. Nie macie się co martwić, bo blog dalej będzie funkcjonować, ale na innej platformie. Ze względów wizualnych, estetycznych, większych możliwości itp. przeniosłam bloga na WordPress. Powoli zapoznawajcie się z nowym wyglądem beat out the rhythm i wyczekujcie na nowe posty na "nowym" blogu :)
Po dość aktywnym tygodniu w górach przyszła pora nadrobić blogowe zaległości. Nie bójcie się, nie zamierzam dziś pisać o muzyce góralskiej i pochodnych, ale o czymś zupełnie przeciwnym. O tym że Kanada jest jedyna w swoim rodzaju chyba nie muszę przypominać. Jako amerykanista uważam, że kraj Innuitów doskonale sobie radzi z elektroniką, a kanadyjka ukrywająca się pod pseudonimem Grimes (Claire Boucher) jest tego kolejnym potwierdzeniem.
Artystyka dość szybko stworzyła swój własny styl. Również krytycy muzyczni, zaliczają go do mocno nietypowych. Klimaty Grimes to syth-dream pop i dark wave. Co ciekawe, wpływ na jej twórczość rozpoczyna się wśród zespołów rockowych, elektronicznych, przechodzi przez R&B i hip-hop, a kończy na k-pop'ie... i muzyce średniowiecza. (W sumie jakbym była piosenkarą, to w moim przypadku chyba byłoby podobnie, ale bez tej średniowieczności. Na szczęście nie mam dobrego głosu i instrumenty również są mi obce).
Jednak jak bardzo kocham Kanadę, to niektóre kawałki Grimes ciężko przez me muzyczne gardło aka uszy przeszły. Mimo to uważam, że ostatnia płyta Visions (2012) jest naprawdę warta przesłuchania. Żeby Was nie zniechęcić to dodam, że do niektórych piosenek, dość szybko się przekonałam. Polecam zacząć od singli "Oblivion" oraz "Genesis".
Niedawno do sieci trafił kawałek "Go". Grimes piosenkę napisała dla Rihanny, jednak ta ją odrzuciła. Żeby utwór się nie zmarnował, kanadyjka wykazała się ekonmicznymi zdolnościami i sama go wykonała. Odbiega on raczej od stylu, z którego Grimes jest znana, ale mimo to, stanowi łakomy kąsek. (za pierwszym razem byłam mocno rozczarowana, akceptacja przyszła z czasem).
Stwierdziłam, że jeszcze coś skrobnę na blogu przed moimi wojażami (nienawidzę spolszczenia tego słowa). Dość niedawno natknęłam się na zespół z LA Wildcat! Wildcat! i jak się okazało, już tylko kilka dni dzieli ich od wydania debiutanckiego albumu. Jaki będzie? - chętnie sie tego dowiem, bo ostatnio moje wymagania, zwłaszcza odnośnie muzyki indie/indie pop, poszły znacznie w górę.
Wildcat! Wildcat! (nie wiem czemu, ale kompletnie kupili mnie tą nazwą) rok temu wydali swoją pierwszą EP-kę. Od tego czasu można się było zaznajomić z twórczością dość charakterystycznego, męskiego trio, które, no właśnie, śpiewa głównie falsetem. Nie jest to częste zjawisko i jak na mój gust raczej ryzykalne, ale kto nie ryzykuje ten nie ma. Wysoki wokal supportowany jest przez nienachalne syntezetory. W utworze "The Chief" przewijają się instrumenty dęte, do których chyba zaczynam mieć słabość. Natomiast, "Mr. Quiche" brzmi tak jak indie brzmieć powinno - poprawnie, acz czymś intryguje.
Nowa płyta ukaże się 5 sierpnia, pojawią się na niej między innymi kawałki "Holloway (Hey Love)" oraz "Hero". Zwłaszcza ta druga piosenka doskonale wypadłaby w wersji live na jakimś festiwalu. Jeśli tym utworem zespół chciał pokazać swój progres od EP-ki do albumu, to zdecydowanie oceniam to na plus i czekam na więcej.
Godzina wyznań - od dobrego miesiąca, dzięki pewnym czynnikom, siedzę głównie z elektroniką w uszach. Ci co mnie znają, to wiedzą, że potrafię się wkręcić w jakiś gatunek i to tak na dłuższy czas. Tak miałam między innymi z dubstepem, który towarzyszył mi podczas zimowej sesji. Dziś postanowiłam podzielić się z Wami wybranymi smaczkami elektronicznymi (które mogą trącić lekkim housem). W końcu o tej muzyce za dużo powiedzieć nie mogę, bo albo się ją czuje albo nie. Teksty są raczej ubogie, ale przecież nie o tekst tutaj chodzi. Ach i jak wiecie lub nie, wybieram tylko jedną wersję/remix piosenki. Zaczynamy ;)
Booka Shade to chyba najsmaczniejsze frankfurterki jakie jadłam. Jeśli niemiecka scena muzyczna kojarzyła sie Wam wyłącznie z Tokio Hotel i Rammsteinem to Booka Shade stanowi ciekawą odskocznię.
Po Frankfurcie warto zahaczyć o Austrię, w końcu po sąsiedzku. Ladies and gentlemen, przed Wami Max Manie.
Jednym z moich fetyszy jest znajdywanie zespołów z zakątków świata jak np. Wyspy Owcze. Tym razem spełniło się jedno z moich małych muzycznych marzeń i dokopałam się aż do Kazachstanu! W prawdzie tylko 1/2 zespołu pochodzi z tego kraju, ale i tak uważam to za zwycięstwo. Wakacyjnie zagra teraz Maribou State.
Na zakończenie, przedstawiciel mojego ulubionego skandynawskiego kraju, czyli Danii. Trentemøller - DJ i producent muzyczny, zwłaszcza w kawałku "Moan" przypomina mi GusGus. Może dlatego zahipnotyzowałam się dosłownie w parę sekund. Tak, żałuję, że mnie nie ma na Audioriver Festival.
Przesłodzony pop często mnie irytuje i pewnie większość z Was zdążyła to już zauważyć, ale jak zawsze musi być wyjątek potwierdzający regułę. Dziś w prawdzie nie będzie tak słodko, ale będzie pop i to ze Skandynawii.
Pochodząca z Danii, utalentowana blond piękność to Nanna Øland Fabricius (Oh Land). Wokal iście stworzony do śpiewania popowych piosenek, ale poprzez ciekawe aranżacje nie jest monotonnie i piosenki Oh Land naprawdę przyjemnie się słucha. Również dodanie elektroniki na drugim planie sprawiło, że utwory z łatwością przypadły mi do gustu. Możliwe, że Nanna talent muzyczny miała zapisany w genach, gdyż zarówno mama, jak i ojciec mieli co nieco wspólnego z muzyką. Oh Land zdcydowała się na karierę muzyczną, ponieważ doznała urazu kręgosłupa, który przekreślił jej szanse w świecie baletu.
Pierwsza płyta Oh Land (2011) to mieszanka utworów indie pop, z cudownie pozytywną energią jak "Sun of a Gun" czy "Wolf and I", dreamy ballady jak "Perfection" lub "Lean". I naprawdę nie wiem w czym leży magia tej płyty, bo spokojnie bym mogła polecić Wam każdą piosenkę. Dwa lata później pojawił się krążek Wishbone, który oprócz wesołego pop'u i ballad posiada także utwory, w których można usłyszeć elementy rapu, jak na przykład w kawałku "My Boxer". Gdy zacznę słuchać Oh Land, to za każdym razem rozkoszuję się inną piosenką. Naprawdę żałuję, że nie udało mi się dotrzeć na jej koncert w 2013 roku. Mam nadzieję, ze szybko wróci (w końcu moje przeczucia mają dużą sprawdzalność).
Nowy album związany był również ze zmianą image'u, jak widać nawet w siwo-niebieskich włosach można ładnie wyglądać, a talent i tak został utrzymany na dobrym poziomie. "Renaissance Girls" uwielbiam za tekst, za teledysk i chyba dlatego, że miliony lat temu brałam udział w konkursie historycznym związanym z renesansem, najwidoczniej mam teraz skrzywienie.
Zwariowany dzień. Zdanie zmieniam częściej niż niezdecydowana kobieta (umm, czy to zdanie ma sens?). Właśnie to niezdecydowanie towarzyszyło mi podczas podjęcia decyzji o kim będzie dzisiejszy post. Ostatecznie doszłam do wniosku, że powinnam zachować jakąś równowagę w tym szaleństwie, więc postawiłam na polską, spokojną alternatywę.
Mówią, że Łódź brzydka jest, ale na szczęście o talencie nikt nie wspominał, bo bym musiała krzyknąć weto! Daniel Spaleniak pochodzi z Kalisza, mieszka w Łodzi, a talent to chyba importował, bo jak coś polskiego może brzmieć tak hipnotyzująco? A jednak! Aż duma rozpiera.
Na SoundCloud Daniel opisał siebie jako I'm a man who likes playing guitar, that's all. Ta skromność doskonale opisuję muzykę jaką tworzy. Jest spokojna, hipnotyzująca i pachnie Skandynawską florą.
Na początku twórczość Daniela ograniczała się głównie do zabawy z melodią, z czasem dołączył magiczny, basowy wokal, który możecie podziwiać w "My name is wind". Często podkreślam zgrzyty gitary akustycznej, tym razem jednak chropowaty głos Daniela przejął pałeczkę. Dodatkowy bas w wokalu wzomniony jest przez basowe tło. Zdecydowanie mój swiat. Jak dla mnie ta muzyka po prostu oddycha. Niby szorstka, a delikatna w uszach.
PS Debiutancki album Dreamers ujrzał już światło dzienne. Całość możecie posłuchać na Spotify.
The Heavy to zespół, który lubi namieszać. Jak prawdziwi szefowie kuchni nie boją się mieszać smaków, w tym wypadku stylów muzycznych. Jest rock, jest indie, rap, soul, funk... w sumie jeszcze trochę by mi zeszło z wymienianiem. Jednak to co chyba lubię najbardziej to to, że ich muzyka przypomina soundtracki filmów blaxploitation. Dlatego pewnie z taką łatwością zyskali popularność. Niektórzy z Was mogli słyszeć ich utwory w reklamach, serialach (ze trzy linijki by mi zeszło, jakbym zaczęła wyliczać), grach komputerowych i filmach.
Jak na razie możemy się zasłuchiwać w trzech albumach Anglików. Ciekawie brzmiące gitary, perkusja przypominająca przemarsz wojsk, świetnie wpasowane smyczki, to tylko niektóre z moich ulubionych elementów, jakie stosuje The Heavy w swoich utworach. Lubię po prostu jak ktoś nie boi się użyć więcej instrumentów niż dwa czy trzy. Koniec gadania, czas na słuchanie! Zacznijmy od piosenki z genialnym intro, po którym następuje genialny rytm.
Nie ma co się rozpisywać z kawalkiem "How You Like Me Now", bo odczucia podobne jak z utworem powyżej. Dodać mogę jedynie - kocham trąbki!
Wcześniejsze kawałki pochodziły z płyty The House That Dirt Built, natomiast na deser mam dla Was coś wolniejszego, z ostatniego albumu. Jak widać i tutaj Anglicy ukradli różdżkę od Harrego Pottera i stworzyli bardzo płynny kawałek, w który wsłuchuję się od ostatnich 10 minut... nie zapowiada się żebym jakoś szybko przestała.
Zaczynając studia, mama ostrzegała mnie, że mogą mi one wyprać mózg. W sumie nie wiedziałam o co jej do końca chodziło (i chyba nadal nie wiem), ale faktem jest, iż po namiętnym studiowianiu miedzy innymi historii Kanady, teraz jak patrzę na nazwę La Roux myślę - nazwa francuska, a pochodzenie brytyjskie i pierwsze skojarzenie to oczywiście Kanada *ratunku*. Tak więc uciekam do świata muzyki.
La Roux większość z Was pewnie kojarzy, bo chyba nie dało się nie słyszeć jej kawałka "Bulletproof" z 2009 roku. Jakoś nigdy ta piosenka mych uszu nie ujęła, w raczej stała się dość irytującym tworem. Dlaczego więc dzisiejszy post jest o Elly Jackson (La Roux)? Odpowiedź jest prosta, nastąpiły zmiany. La Roux stanowił duet Elly i Ben Langmaid. Stanowił, gdyż zespół nie mógł się porozumieć odnośnie wyglądu nowego albumu Trouble in Paradise. Teraz Elly będzie musiała się sprawdzić w solowej karierze. Nie żebym cieszyła się, że Ben odszedł, aż tak okrutna nie jestem, ale muszę przyznać, że single promujące nowy krążek bardzo przypadły mi do gustu.
Płyta będzie liczyć zaledwie 9 piosenek i już 1/3 albumu jest dostępna do odsłuchu w naszych ukochanych internetach. Na początek "Let Me Down Gently", która od początku mnie pochłonęła i z każdą sekundą, pochłaniała jeszcze bardziej. Przyjemny beat z syntezatorami, zgrabnie się komponuje z głosem Elly, natomiast w dalszej części utworu po mistrzowsku przebijają się dźwięki saksofonu.
"Tropical Chancer" to kawałek obowiązkowy jak ktoś ma zamiar wylegiwać się na plaży. Osobiście uwielbiam takie melodyjne beaty, w których czuć lato, bo właśnie w taki dzień jak dziś, kiedy przytulam sie do kubka z gorącą herbatą, wciąż odczuwam właściwą porę roku.
Ostatnim kawałkiem jest "Uptight Downtown", którym aż tak się nie zachwycam, jednak jakiś potencjał w nim drzemie. Trouble in Paradise w sklepach pojawi się 22 lipca.
_______________________________
PS W sumie moje skojarzenia z Kanadą nie były takie złe, bo Ellya nagrała piosenkę "Hot mess" z kanadyjskim duetem Chromeo ;D
PS2 Minęło już pół roku, dlatego z tej okazji postanowiłam wprowadzić coś nowego na bloga. Będą to któtkie playlisty (na SoundCloud) - ukazujące się co tydzień, wymieszane gatunkowo i co chyba najważniejsze rozwijające Waszą wiedzę o muzyce. Zapraszam na część pierwszą -> miszmasz #1
Szybki i spontaniczny wpis (w końcu licencjat trzeba zdać), ale od lipca blog znów będzie pękał w szwach od muzyki, więc be ready.
Dziś kolejna odsłona coverów. Jakoś lubię dawać drugie życie piosence. Przyznaję się, że nadal nie stworzyłam listy moich ulubionych coverów, ale od czego są wakacje, jak nie od nadrabiania zaległości.
Mój przeuczony mózg wybrał dzis dla Was dwa coverowe smęty. Czasami dobrze jest się zrelaksować przy melancholijnym brzmieniu i powrócić z normalnym biciem serca do książek.
Ostatnio kusiły mnie rytmy lat 80-tych, jednak dziś przeróbki wielkich hitów z lat 90-tych. Chris Isaak i jego "Wicked game" zawsze przyprawia mnie o ciarki. Utwór ten doczekał się wielu coverów i jakoś w 99,9% przypadkach je kupuję. Dziś dla Was wersja w wykonaniu Irlandczyka Jamesa Vincenta McMorrow.
Dwa lata później, w 1993 roku, szlało się do przeboju Haddaway "What is love". Naprawdę nie sądziłam, ze można tę piosenkę przerobić na wolną, miłosną balladę. Nie wierzycie? Posłuchajcie wykonania Jaymesa Younga.
Co powiecie na krótką wycieczkę do Connecticut? Cóż, w sumie to nie macie wyjścia. ;) Lia Ices (właściwie Lia Kessel), to kolejna przedstawicielka muzyki z rodzaju: kocyk + herbata/wino. Osobiście chętnie sięgam po muzykę, której głównym atutem jest wokal, a oprawa muzyczna, czy to gitara, czy fortepian, jest jedynie przyjemną otoczką.
Lia jest często porównywana, przez krytyków, do artystów takich jak Cat Power czy Kate Bush, jednak wciąż Lia pozostaje poza światem komercyjnym ... i w sumie może i lepiej, bo ma to swój urok.
Moja przygoda z Lią zaczęła się od jej drugiej płyty Grown Unknown, a konkretnie od kwałka "Little Marriage". Wciąż jest to moja jedna z uubionych piosenek, gdzie w genialny sposób wykorzystano róznego rodzaju grzechotki, tamburny, cymbałki i pstrykające palce, a to wszystko zwieńcza wysoki i intrygujący wokal. Warto dodać, że magazyn Pitchfork, który często jest bezlitosny, gdy przychodzi do recenzjonowania nowych albumów, dał temu krążkowi wysoką notę 7.2/10.
W dorobku Amerykanki znajdują się na razie dwa albumy, ale zmieni się to 16 września -premiera płyty Ices, z której możemy posłuchać już pierwszego singla zatytuowanego "Thousand Eyes". Moje uszy stwierdzają, iż Lia lubi eksperymentować i każda płyta wnosi coś nowego. Po przesłuchaniu wyżej wspomnaniego singla, mam wrażenie, że ta nowa płyta będzie znacznie pogodniejsza i możliwe że kocyk okaże się być zbędny.
Dzisiaj mam dla Was odrobinę białego hip-hopu. Posiadaczem dość zobowiązującego przydomka "James Dean of rap" jest, pochodzący z Kalifornii, Gerald Earl Gillum, znany jako G-Eazy i to właśnie o nim powiem Wam słów kilka. Postaram się za bardzo nie rozpisywać (w prawdzie zawsze jak tak powiem, to wychodzi mi tasiemcowej długości post, cóz... zobaczymy).
G-Eazy już od wczesnych lat interesował się muzyką. Na studiach był członkiem zespołu Bay Boyz i też w tamtym czasie wypuścił swój pierwszy album The Epidemic LP (2009). W sumie jak na tak młodego wykonawcę (Gerald ma 25 lat), dorobek trzech płyt w przeciągu 5 lat naprawdę imponuje. O G-Eazy zrobiło się głośno, gdy świat usłyszał piosenkę "Runaround Sue" (tak, był taki przebój w latach 60-tych). Cała zabawa polega na tym, że G-Eazy połączył pop'owy oryginał z rapem. Trzeba przynać, efekt jest interesujący.
"Far Alone" na chwilę obecną jest moim ulubionym kawałkiem przystojniaka z USA. Chwytliwy, letni beat w tle, specyficzny styl rapowania G-Eazy i doskonale wpleciony wokal Jay Ant.
Ciekawe jest również to, że mało która piosenka jest wykonywana tylko przez G-Eazy. Tak na oko humanisty powiedziałabym, że 95% jego utworów jest kolaboracją z artystami zarówno wielkiego kalibru, jak i tymi mniej znanymi (przynajmniej ja o nich jeszcze nie słyszałam).
To co najbardziej podoba mi się w muzycę, którą tworzy G-Eazy, jest oprawa wokół wokalu. Wyważone beaty, przeplatająca się elektronika, a przede wszystkim to, że piosenki są od siebie różne. Przykładem może być utwór "Let's Get Lost" ft. Dewon Baldwin z przewijającym się słodkim, żeńskim głosem, czy mocniejszy i mroczniejszy "Lotta That" ft. A$AP Ferg i Danny Seth. PS. Dla fanów teledysków polecam "Almost Famous" i "I Mean It" ft. Remo.
Dziś parę słów o kolejnej polskiej świeżynce, która oferuje elektronikę, a dokładnie eksperymentalny pop z angielskim wokalem. Mowa o zespole Oxford Drama, który miałam okazję usłyszeć na żywo parę dni temu.
Oxford Drama to wrocławski duet damsko-męski w składzie Magłorzata Dryjańska i Marcin Mrówka. Zespół jest naprawdę młody, gdyż powstał w lutym bieżącego roku. Dwa miesiące później już pojawiła się EP-ka, którą możecie posłuchać tutaj. Ktoś może powiedzieć, że obecnie polski rynek przesycony jest podobnymi zespołami, a nawet electro-duetami, jednak głos Małgosi jest tak ciepły i delikatny, że nie mogłam się oprzeć. Niektóre utwory mają iście eksperymentale brzmienia, jak choćby kawałek "Endeavour". Widać, że nie brakuję im muzycznej fantazji i oby tak dalej! Natomiast, mnie chyba najbardziej urzekł kawałek "Asleep/Awake" z kojącym wokalem i miękkimi syntezatorami.
Oxford Drama zaplusowało sobie u mnie wykonem na żywo, który według mnie brzmi nawet lepiej niż na płycie. Scena to ich świat, mimo iż zachowują się na niej bardzo skromnie (ale za to w uroczy sposób). Podczas koncertu (jako support przed kanadyjskim zespołem TRUST), duet wykonał również cover, który całkowicie zawładnął moimi uszami. Zastanawiacie się czyja to była piosenka? Cóż, mam ten sam problem... piosenkę znam, ale już kolejny dzień się głowię, czyj to był kawałek. Jednym z moich typów jest Tame Impala (w sumie jak się okazało, jest to jeden z zespołów, którymi się Oxford Drama inspiruje, więc kto wie... może moje uszy węszą w dobrą stronę. Kiedyś rozgryzę tę zagadkę). Tymczasem czekam na album i życzę Oxford Drama jak najlepiej.
"lying in your bed, I'm half asleep, half awake"
Oxford Drama, klub Fabryka, Kraków 4.06.2014
Jeszcze parę słów o koncercie Trust - dwa koncerty w cenie jednego, a mianowicie chillowanie na ławce i słuchanie soundcheck'u. Były barierki, były siniaki, były autografy i była energia (zakwasy miałam przez dwa dni!). Dziękuję Ewie za cudowne towarzystwo :) (PS na jej blogu możecie również przeczytać parę słów o koncercie). Robert Alfons (wokalista Trust) po raz kolejny zaznaczył, że kocha Polskę pisząc na Twitterze, że kocha Polskę i może właśnie tą miłością zakończę ten post i powrócę do stresowania się nadciągającymi egzaminami.
Podobno słońce do nas wraca, więc korzystając jeszcze z chłodniejszej pogody, dzisiejszy post osadzę w klimatach skandynawskich. Ilość duńskich artystów, którym udaję się zaistnieć na światowym rynku muzycznym (albo przynajmniej na europejskim), wciąż się powiększa. Do tej grupy należy między innymi zespół Mew, który swoją działalność rozpoczął 20 lat temu. Co grają? Wiele rodzajów rocka: indie, alternatywny, post, symfoniczny, a nawet shoegeze. Natomiast, sami muzycy określają tę mieszankę mianem "pretensjonalnego art rocka".
To co według mnie jest dość charakterystyczne dla zespołów duńskich, czy też generalnie ze Skandynawii, to wokal. Mam tutaj głównie na myśli męskich wokalistów, którzy bardzo często śpiewają wysokie dźwięki, balansując na granicy z falsetem, jak na przykład robi to Vinnie Who (przedstawiciel duńskiego pop'u) czy właśnie Jonas Bjerre z Mew. Warto też zaznaczyć, że większość skandynawskich zespołów stara się jednak śpiewać w języku angielskim, gdyż to zwiększa ich szansę na zdobycie popularności za granicą.
Chwytliwy kawałek "Special" ostatnio dość często pojawia się na mojej playliście (jakby co to, mam ustawione na losowe odtwarzanie piosenek). Moją propozycją dla Was, będzie jednak "Am I Wry? No.", poniekąd ten utwór już by można zaliczyć do staroci, bo powstał w 2003 roku, wystarczy w sumie obejrzeć wideo, żeby to dostrzec.
Znaczny wzrost popularności zespołu nastąpił, gdy Mew supportowało na koncertach zespoły takie jak R.E.M czy Nine Inch Nails. Dotychczasowy dorobek duńskich chłopaków to pięć albumów + jedna składanka ich największych hitów, i to właśnie tę kompilację zatytuowaną Eggs are Funny z 2010 roku polecam Wam na początek (o ile w ogóle chcecie się zagłębiać w ich twórczość). Osobiście rozkoszuję się wolniejszymi, bardziej melancholijnymi kawałkami w wykonaniu Mew, jak na przykład "Comforting sounds". Piosenka trwa ponad 8 minut, ale pięknych minut. Intro towarzyszy przyjemna gitara, później dołączają smyczki, by na końcu powstał punkt kulminacyjny z perkusją na czele. Można się rozmarzyć :)
* Przypominam, że po prawej stronie bloga znajdziecie rozpiskę koncertów, festiwali oraz płyt na 2014 rok. Dodatkowo, możecie posłuchać jednej z czterech playlist (albo wszystkich :D). Do wyboru macie: beat out the rhythm (z utworami, które pojawiły się na blogu), na kolejnej playliście znajdują się remiksy, dubstep i chilling - bo jak szaleć to szaleć, a odważnym polecam raczkującą jeszcze listę k-pop'ową. Natomiast, klikając w link do mojego profilu na SoundCloud, dostaniecie bardzo miszmaszową listę, że chyba nawet sama nie potrafię jej ogarnąć. Zapraszam :)
Ciepło się zrobiło, więc i coś rytmicznego i lekkiego powinno się w słuchawkach znaleźć. Dlatego dziś proponuję zakosztować muzyki popularnej aka pop aka ulubiony gatunek muzyczny większości stacji radiowych. Pop chyba najłatwiej wpada w ucho...cóż nie moje, ale jestem wyrozumiałym człowiekiem (chyba ;D). Na co dzień pop wydaje mi się zbyt słodki, a w końcu powinnam unikać cukru, więc wolę sobie dodatkowo nie słodzić. Jednak przy ładnej pogodzie, człowiek cieszy się słońcem, ma ochotę spędzać czas na świeżym powietrzu (krakowski smog pozdrawia wszystkich czytających ten post), więc nawet jakaś wesoła pop'owa melodyjka w głośnikach nie zaszkodzi. Nie przedłużając, dziś posłuchamy amerykańskiego muzyka o kubańskich korzeniach, czyli Cris Cab.
Powiedziałam muzyka pop, a tak naprawdę mamy tutaj do czynienia z fusion, bo w muzyce jaką tworzy Cris, przeplatają się elementy zarówno soulu, jak i reggae. Na początek, żebyście się wczuli, proponuję kawałek "Loves Me Not" z najnowszego albumu Crisa.
Cris w wieku pięciu lat ubłagał rodziców i dostał swoją pierwszą gitarę. Trochę wstyd się przyznać, ale ja w wieku pięciu lat mogłam jedynie się pochwalić talentem, jakim było rozbrajanie ludzi uśmiechem... cóż. Dziesięć lat później, Cris miał pierwszą sesję w studiu nagraniowym. Pierwszych demo słuchał sam Pharrell Williams, jednak podobno to jeszcze nie było to. Minęło parę lat i Cris zaraził ludzi swoim optymizmem. Stworzył sporo coverów, które przykuły uwagę publiki. Również ponowne spotkanie z Williamsem okazało się bardziej owocne. Obecnie 21-letni Cris nagrał piosenki m.in z Wyclef Jean, Big Sean, Mike Posner czy z wcześniej wspomnianym Williamsem. Ich wspólny utwór "Liar Liar" z 2013 roku, jest przyjemny, pachnie latem i z łatwością wpada w ucho.
A na deser cover, bo dawno żadnych nie było. Jedna z najbardziej wakacyjnych piosenek, czyli "Pumped Up Kicks" w trochę innej aranżacji, ale wciąż bardzo optymistycznej, z nutą soulu i reggae w powietrzu. A teraz słuchawki na uszy i na spacer. No już, już! ( chyba, że czytacie tego posta o 3 w nocy, wtedy nie musicie ;)).
Rozpoczynam nowy cykl postów, a dokładnie recenzji płytowych. Parę słów tytułem wstępu. Jak wiadomo, każdy ma inny gust (inaczej byłoby nudno). Niektórzy mogą się zachwycać piosenką, dla innych ten sam utwór wyda się przeciętny, a trzecia grupa uzna kawałek za słaby i nudny. Tak samo jest z albumami, a może nawet sytuacja jest trochę bardziej skomplikowana. Według mnie coraz trudniej jest znaleźć album, na którym spodobają nam się (prawie) wszystkie piosenki. Jak na razie rok 2014 przyniósł mi więcej płytowych rozczarowań, niż zachwytów, ale mam nadzieję, że szybko się to zmieni. Mimo wszystko zdecydowałam się na pisanie krótkich recenzji płytowych. Koncepcja narodziła się w dniu, kiedy zdecydowałam się założyć tego bloga. Jak widzicie musiało minąć parę miesięcy, aby pomysł został wreszcie zrealizowany. Osobiście nie przepadam za recenzjami typu 'track by track', bo jak wspomniałam, każdy ma własne zdanie na temat danego utworu. Chociaż jestem szczegółowcem, to moje recenzje będa raczej ogólne, ale wspomnę o paru kawałkach, które najbardziej przykują moją uwagę. Co z tego wyjdzie? Zobaczymy. Na początek recenzje dwóch płyt. Każda z innej bajki, ale według mnie obie trzymają poziom. Chet Faker - Built on Glass
Drugi album w karierze Cheta Fakera jest bardziej stonowany i może też dlatego bardziej przypadł mi do gustu. Built on Glass to doskonała płyta zarówno do włącznia "w tle", jak i do wsłuchania się i przeprowadzenia głębszej analizy piosenek. Na krążku pojawiają się kawałki trwające mniej niż dwie minuty, które spełniają rolę przerywników, albo przy mojej interpretacji, po prostu zapowiedzi naprawdę dobrej piosenki. W niejednej kawiarni moje uszy wyłapały utwory Cheta Fakera w głośnikach. Nie ma więc co ukrywać, bo chilling w wykonaniu Australijczyka sprawdza się idealnie przy filiżance kawy. Chet po raz kolejny pokazuje, że bazując głównie na samym wokalu, można stworzyć dobrą płytę, która w tym wypadku jest jedynie okraszona elektroniką. Built on Glass jednak wciąż zaliczam do albumów specyficznych i nie najłatwiejszych dla masowego odbiorcy. Mimo to ja się mile zaskoczyłam.
Utwory warte uwagi: "1998","Talk is cheap", "Melt" ft. Kilo Kish.
Ocena: 7/10
Chromeo - White Women
Kanadyjczycy z duetu Chromeo wiedzą jak rozkręcić imprezę. Krążek White women można określić jednym słowem - funk. Jest to album, który już od pierwszej melodii zaprasza nas do tańczenia, a niektóre utwory mogą z nas zrobić wręcz króla parkietu. Jeśli ktoś lubi retro klimaty, disco z syntezatorami, to polecam zaznajomić się z najowszą twórczością Chromeo, bo album spokojnie mógłby powstać w latach 80-tych. Gościnnie na albumie pojawiają się Solange, Toro Y Moi oraz Ezra Koenig (wokalista Vampire Weekend). Rzadko kiedy zdarza się, żeby płyta zawierała tyle potencjalnych kandydatów na zostanie hitem. Utwory wręcz zarażają optymizmem. Jeśli komuś słońce nie wystarcza, to może piosenki z płyty (albo chociaż okładka) White women poprawią nastrój.
Utwory warte uwagi: "Jealous (I Ain't With It)", "Hard To Say No",
Kontynuując temat używek, poruszony w poprzednim poście, dziś skupię się bardziej na napojach zawierających znaczek % na etykiecie, bo według mnie muzyka, a konkretnie głos, Cat Power (Chan Marshall) jest idealnym towarzystwem do wypicia lampki wina. Chan obdarzona jest niskim głosem, a jej muzyka zalicza się do typu minimalistycznego. Dominuje bowiem wokal. Instrumenty, jak dla mnie, spełniają funkcję poboczną. Stanowią jakby tło do opowieści jaką chce nam przekazać Chan, dlatego głównymi instrumentami są zazwyczaj gitara i fortepian, które doskonale tworzą nastrój, i aż prosi się o zestaw wino+koc, zwłaszcza, że mamy cudowny, piątkowy wieczór.
W dorobku Cat Power znajduje się aż 10 albumów i według mnie, spokojnie na każdym z nich można znaleźć piosenkę doskonałą. Wiele z nich pojawiło się zarówno w serialach, jak i filmach ("Przerwane objęcia", "Stosunki międzymiastowe", "V jak Vendetta", "Juno").
Kariera Chan jest dość długa, więc nie obyło się bez wpadek, na które media czyhają na każdym kroku. Problem Chan związany był głównie z alkoholizmem (dlatego ostrożnie z tym winem przy słuchaniu twórczości Cat Power). Nie mnie oceniać i nie będę się zagłębiać w życie prywatne. Zmieniając temat. Z ciekawszych rzeczy można wspomnieć o sposobie wykonywania utworów na żywo. Dawniej Chan zaczynała wykonywać piosenki nagle, gwałtownie bez żadnego wstępu, i tak samo nagle się kończyły, nie było płynnego przejścia pomiędzy utworami. Nazwałabym to chaotycznym, zmiksowanym przejściem z jednej piosenki w drugą. Obecnie piosenki wykonywane są z większą precyzją i odpowiedzialnością. A od którego utworu najlepiej zacząć? Trudne pytanie. Nawet bardzo. Może powinnam wypisać z dziesięć linków do utworów i byście sobie wybrali dwa kawałki do posłuchania, tak na chybił trafił? Hmmm. Nie przedłużając, dwie propozycje: "Hate", czyli nienawiść w połączeniu z zadziornym brzmieniem gitary, a przesłanie trąca, nie korkiem, lecz depresją.
Druga propozycja również nie jest pozbawiona melancholii, ale była to bodajże pierwsza piosenka Cat Power, w której się zakochałam, czyli "The Greatest".
Dziś się nieco rozpiszę, w końcu TRUST to mój ulubiony zespół z Kanady, więc ma specjalne przywileje. ;) Muzyka jaką tworzy TRUST (obecnie Robert Alfons), można bez problemu wpisać na listę używek (ale legalnych i niepowodujących problemów zdrowotnych). Parę utworów wystarczy, żeby poczuć się... inaczej.
TRUST to dziecko kanadyjskiego miasta Toronto, grający synthpop w wersji dark. Z początkami powstawania zespołu związana jest Maya Postepski - perkusistka Austry (więcej o tym zespole możecie poczytać tutaj). Ten elektro-gotycki duet stworzył jedną z moich ulubionych płyt -TRST, którą posiadam w wersji namacalnej i która zresztą posiada iście przepiękną okładkę (TRST okładka). Z ciekawostek mogę dodać, że krążek był nominowany do JUNO Awards (kanadyjskie nagrody muzyczne) w kategorii 'najlepszy album elektroniczny'.
Znajomość z zespołem zaczęłam prawidłowo, bo od ich pierwszego singla "Candy Walls". Utwór 'najwolniejszy elektronicznie', ale niski głos Alfonsa robi swoje. Reszta piosenek z albumu, aż się prosi o umieszczenie na jakiejś party playliście. Syntezatory, energiczne beaty oraz 'space melody' idealnie współgrają z głebokim, od czasu do czasu mruczącym, wokalem.
Okazji żeby zobaczyć TRUST będzie aż trzy w tym roku. W Warszawie 9 maja w klubie Basen (zmiany ze względu na przesieniesie FreeFormFestival na październik, info z biletami pojawi się w poniedziałek) oraz w czerwcu: w Krakowie (bilet zakupiony^^) i Poznaniu. Jak mi zdradził Robert, koncerty promujące pierwszy krążek zespołu, które odbyły się w Polsce, wyjątkowo zapadły mu w pamięć. Uważa je za jedne z najlepszych spośród całej trasy i generalnie uwielbia grać w Polsce, także... będzie się działo!
Tym razem Kanadyjczyk przyjedzie do Polski ze swoim drugim albumem Joyland, który szczerze powiedziawszy robi na mnie mniejsze wrażenie. Nie wiem czy to dlatego, że Maya odeszła, czy z jakiś innych powodów, ale jak dla mnie elekronika została, natomiast element "dark" gdzieś się częściowo zapodział. Wartymi uwagi są na pewno "Four Gut", "Incabod", który się z czasem rozkręca, "Peer Pressure", "Capitol" i najlepszy moim zdaniem utwór "Rescue, Mister".
Jeśli ktoś nie wie, to się zaraz dowie, ale te trzy ostatnie piosenki już wcześniej ujrzały światło dzienne. Kto mnie dobrze zna, ten wie, że moje umiejętności stalkowania ludzi i wyszukiwania informacji nie mają granic. Robert Alfons, a tak naprawdę Robert Hiley, nagrał kiedyś album w zupełnie innym stylu, dlatego Hileya pieszczotliwie nazywam "wyjce kanadyjce", gdyż piosenki są powolne, jest dużo fortepianu, dominują wysokie dźwięki wokalu. Osobiście mam słabość do drugiej części płyty, którą możecie sobie z ciekawości posłuchać pod tym linkiem. Tak więc piosenki z młodości ładnie podrasowano i teraz stanowią tą lepszą część Joyland.
A na zakończenie tego postu utwór, którego nie mogę się doczekać, żeby usłyszę w wersji live!
Smoke & Jackal to solowy projekt dwóch mężczyzn z niesamowicie wielkim ego, (chociaż podobno przy tworzeniu materiału do EP-ki, ego nie odegrało żadnej roli). We didn't bring any egos to it - wypowiedział się Jared Followill... cóż... polemizowałabym. ;) I właśnie Jared, basista z Kings of Leon, również tutaj popisuje się swoimi zdolnościami grania na pięknym instrumencie, jakim jest gitara basowa. Co więcej, przyznam, że naprawdę dobrze mu to wychodzi. Wraz ze swoim przyjacielem Nickiem Brownem (wokalista zespołu MONA oraz Smoke & Jackal) postanowili nagrać parę kawałków w domu tego drugiego. Co z tego wyszło? Głosy są podzielone, jedni są zachwyceni, inni trochę mniej. Osobiście na 6 piosenek tylko połowa przypadła mi do gustu. Nie wiem, może wciąż wyczuwam to wielkie ego, które przeszkadza mi w odbiorze pozostałych kawałków, a może jestem wybredna, a może się po prostu nie znam, o!
Utwór, który zawsze polecam jako pierwszy to "Save Face". Spełnia swoje zadanie przy słuchaniu z zamkniętymi oczami wręcz idealne. Jak dla mnie ma jakiś tajemniczy urok. Przykładowo takie włóczenie się wieczorem po mieście, z tą piosenką w słuchawkach, mogłoby wyprodukować dość przyjemne ciarki. Chyba kiedyś spróbuję...
Natomiast, singlem promującym EP-kę (EP No. 01) był utwór "No tell". Tekstu może komentować nie będę... ale ogólnie kawałka da się słuchać. Wygląda na to, że to nie koniec Smoke & Jackal. Zarówno na Instagramie Jareda jak i Nicka, pojawiły się ich wspólne zdjęcia i podpisy zapowiadające drugą mini płytę. Poczekamy, zobaczymy. Może nowy materiał bardziej przypadnie mi do gustu.
Orient ostatnio ma u mnie branie. Powoli coraz częściej zahaczam o koreański bar, a do mojej kuchni zawitało stir-fry, egzotyczne, ostre przyprawy się zakupują, no i nie ukrywam, że w najbliższym czasie będę próbować swoich sił z zupa tajską z krewetkami. Teraz kiedy zrobiliście się bardziej głodni i wyostrzył wam się smaczek, mogę przystąpić to pisania o muzyce. I w tej dziedzinie Azja jest mi coraz bliższa. Był post o Miyavi (w prawdzie tu trochę małe oszustwo, bo jednak bardziej mi do gustu przypadły jego piosenki śpiewane po angielsku), ale za to moja kpop'owa playlista się ładnie powiększa, także w przyszłości wiecie czego się spodziewać. ;)
Dziś jednak ponownie Japonia, i to bardzo oryginalna. Nie ukrywam, że ten post będzie chyba najdziwniejszym z tych, które dotychczas się ukazały, a piosenki, które dziś usłyszycie również mogą być jednymi z najdziwniejszych rzeczy jakie wpadły w Wasze uszy. Tyle tytułem wstępu, teraz czas na zabawę.
Czyż te trzy dziewczynki na zdjęciu obok nie są urocze? Uroczy jest również ich wiek 14-16 lat. Słodkością powala na kolana także nazwa zespołu, czyli BABYMETAL. Co więcej, pseudonimy artystyczne poszczególnych wokalistek to SU-METAL, MAOMETAL, YUIMETAL. Chyba nie muszę mówić, jaki gatunek muzyki Babymetal wykonuje. *Och Azjo, nie przestajesz mnie zaskakiwać.* I tym o to sposobem mamy metalowy zespół złożony z gimnazjalistek.
Jak to wszystko wygląda muzycznie? Co tu dużo mówić, melodia iście metalowa, natomiast przez młode wokale Japonek zaczynam się zastanawiać, czy to metal czy jednak bardziej j-pop. Jak dla mnie i to, i to. Prawdziwa mieszkanka wybuchowa, której jedną półkulą mózgową nie idzie zrozumieć. Jeśli ktoś nie ma problemu z słuchaniem mocniejszych uderzeń ze słodkim wokalem, którego i tak się nie zrozumie (no chyba, że ktoś biegle się posługuje językiem sushi), to jak najbardziej polecam Babymetal. Jeżeli odważyliście się już posłuchać "Gimme chocolate" (czyli jak żebrać o coś słodkiego w języku japońskich metali) to zapewne zauważyliście, że mimo iż piosenka jest wypełniona potężnymi, metalowymi solówkami na gitarze oraz szaloną perkusją, to jednak przypomina bardziej utwór pop z mocną oprawą muzyczną. Podobną sytuację mamy z kawałkiem "Ijime, Dame, Zettai" czy "Megitsune". Ja dziewczynki polubiłam od razu i nie tylko dlatego, że mają zacne zakolanówki. Nie ma co ukrywać, w obecnych czasach rynek muzyczny przepełniony jest zespołami indie oraz pop, więc kiedy dostaniemy coś tak abstrakcyjnego jak Babymetal, który mimo wszystko wciąż posiada mocny element pop'u, to ta egzotyka jest w stanie nas zainteresować nieco bardziej, nawet jeśli nie do końca przypada nam do gustu.
Czas na kolejny zespół z gatunku indie-electro. Pod skrótem STRFKR (również Starfucker) ukrywa się czterech Amerykanów z Oregonu (nie mylić z oregano). Rytmiczne, często funkowe gitary, idealne linie basowe, moja miłość, czyli syntezatory, niezidentyfikowane instrumenty oraz wokal, który często wchodzi na wyżyny. Tak bym pokrótce opisała jak wygląda muzyka STRFKR. Można sobie trochę poskakać albo spróbować sobie wystukać rytm o stół/parapet, a jeśli ktoś nie posiada takich udogodnień, to i kolano powinno wystarczyć ;), bo przyznać trzeba, że Starfucker kawałki ma bardzo melodyjne. Nie dość, że ciuszki kolorowe, to i muzyka tryska pozytywną energią. Osobiście wydaje mi się, że chłopcy naprawdę się dobrze bawią tworząc kolejne piosenki. Drogę do Polski znają, bo w zeszłym roku zagrali dwa koncerty w naszym kraju, więc jeśli komuś spodoba się jak Starfucker sobie 'gwiazdorzy', to zapewne jeszcze nie raz nadarzy się okazja, żeby zobaczyć ten amerykański zespół live.
Z ostatniej płyty STRFKR Miracle Mile na pewno warte uwagi są kawałki "While I'm alive", "Malmo", "I don't want to see" i oczywiście "Golden light", które za cudowne intro, zapisało się dość wysoko na mojej indie playliście.
Na zakończenie, utwór zamykający drugą płytę STRFKR Reptilians z 2011, w sumie to bardziej melodia jest, ale w żadnym wypadku nie jest pozbawiona energii i filmowego uroku. Co więcej, doskonale pokazuje, że Joshua, Keil, Shawn oraz Patrick potrafią się również popisać dobrym kawałkiem elektroniki.
Dziś było odrobinę krócej, ale w końcu mazurki się same nie upieką, a tym bardziej się same nie zjedzą. Nowy post pewnie ukaże się po świętach. Możliwe, że będzie coś mocniejszego, żeby odreagować rodzinną atmosferę, której za pewne wszyscy nie możemy się doczekać. Pozostaje mi jedynie życzyć Wam bardzo muzycznych świąt :)
Pora na porażenie prądem w domowym zaciszu, czyli elektronikę z domieszką house. To pierwsze (elektronika, a nie porażenie prądem) zdecydowanie należy do moich słabości, a islandzki zespół GusGus*doskonale to potwierdza.
* nazwę można również zapisywać z odstępem
Zespół powstał prawie 20 lat temu, więc i dorobek płytowy jest dość pokaźny. Warto zaznaczyć, iż albumy znacznie różnią się od siebie, ale o tym powiem za sekundę. Skład zespołu, często ulegał gruntownym zmianom i z założycielskiej dziewiątki pozostała bodajże czwórka (źródła różnie podają, wikipedii nie wierzę, ale na FB jest wymienionych czterech członków). Wraz ze zmianami w zespole, zmienił się typ granej muzyki. Ci z członków, którzy pozostali w zespole, zaczęli się interesować innymi brzmieniami, i tym o to sposobem piosenki w stylu trip-hopu zostały zastąpione bardziej tanecznymi utworami, głównie poprzez dodanie techno i house. Osobiście uwielbiam wszystkie albumy. Dziś się rozpiszę tylko o jednym z nich, ale na początek posłuchajcie jak wyglądała wczesna twórczość GusGus.
GusGus w XX wieku, jak dla mnie, ma zdecydowanie lepsze basy. Utwory są również bardziej wyraziste, jest więcej wokalu. Możecie posłuchać kawałka "Barry" pochodzącego z pierwszej płyty GusGus z roku 1995, który według mnie spokojnie mógłby robić za podkład do jakiegoś filmu. Podobnie z resztą jest z piosenką "Teenage Sensation" ( This is normal, 1999).
XXI wiek to już bardziej melodyjne utwory, więcej techno, więcej house, więcej monotonnej perkusji. Dla przykładu kawałek "Add this song" (rok 2009).
GusGus stworzył również album, który jestem w stanie słuchać godzinami, mówię o Arabian Horse z 2011 roku(na okładce piękny konik, autorstwa polskiego malarza). Może i krytycy średnio przyjęli ten album, za to ja potrafię nim wręcz przesiąknąć. Są i skrzypce, i akordeon, i różne dziwności połączone subtelnym house'owym beatem (o ile jest coś takiego jak subtelny house ;D). To urozmaicenie sprawia, że płyta potrafi zaciekawić, z resztą wszystkie płyty GusGus są na swój sposób interesujące, a także stanowią miły podkład do wykonywania innych czynności (przykładowo: długa kąpiel, nakładanie makijażu, szperanie w Internetach... albo świąteczne porządki). Całej płyty możecie posłuchać za darmo na bandcamp ->Arabian Horse (full album), bo naprawdę ciężko jest polecić tylko jeden kawałek z tego albumu... ale warto zwrócić uwagę na "Deep Inside", "Whitin you", "Magnified love" oraz cudowny "Over" i tak też zakończę ten post.
PS. kołnierz z bambusowych tyczek w teledysku jest mega!
PS Z boku na pasku dostępne są już listy ważniejszych/większych koncertów oraz festiwali. Listy znajdują się również na fanpage'u na Facebooku (w notatkach). Listy są aktualizowane, a wkrótce pojawią się kolejne :)