poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Solo w duecie

Smoke & Jackal to solowy projekt dwóch mężczyzn z niesamowicie wielkim ego, (chociaż podobno przy tworzeniu materiału do EP-ki, ego nie odegrało żadnej roli). We didn't bring any egos to itwypowiedział się Jared Followill... cóż... polemizowałabym. ;) I właśnie Jared, basista z Kings of Leon, również tutaj popisuje się swoimi zdolnościami grania na pięknym instrumencie, jakim jest gitara basowa. Co więcej, przyznam, że naprawdę dobrze mu to wychodzi. Wraz ze swoim przyjacielem Nickiem Brownem (wokalista zespołu MONA oraz Smoke & Jackal) postanowili nagrać parę kawałków w domu tego drugiego. Co z tego wyszło? Głosy są podzielone, jedni są zachwyceni, inni trochę mniej. Osobiście na 6 piosenek tylko połowa przypadła mi do gustu. Nie wiem, może wciąż wyczuwam to wielkie ego, które przeszkadza mi w odbiorze pozostałych kawałków, a może jestem wybredna, a może się po prostu nie znam, o!


Utwór, który zawsze polecam jako pierwszy to "Save Face". Spełnia swoje zadanie przy słuchaniu z zamkniętymi oczami wręcz idealne. Jak dla mnie ma jakiś tajemniczy urok. Przykładowo takie włóczenie się wieczorem po mieście, z tą piosenką w słuchawkach, mogłoby wyprodukować dość przyjemne ciarki. Chyba kiedyś spróbuję...
Natomiast, singlem promującym EP-kę (EP No. 01) był utwór "No tell". Tekstu może komentować nie będę... ale ogólnie kawałka da się słuchać. Wygląda na to, że to nie koniec Smoke & Jackal. Zarówno na Instagramie Jareda jak i Nicka, pojawiły się ich wspólne zdjęcia i podpisy zapowiadające drugą mini płytę. Poczekamy, zobaczymy. Może nowy materiał bardziej przypadnie mi do gustu. 



wtorek, 22 kwietnia 2014

Skośne oczy vol.2

Orient ostatnio ma u mnie branie. Powoli coraz częściej zahaczam o koreański bar, a do mojej kuchni zawitało stir-fry, egzotyczne, ostre przyprawy się zakupują, no i nie ukrywam, że w najbliższym czasie będę próbować swoich sił z zupa tajską z krewetkami. Teraz kiedy zrobiliście się bardziej głodni i wyostrzył wam się smaczek, mogę przystąpić to pisania o muzyce. I w tej dziedzinie Azja jest mi coraz bliższa. Był post o Miyavi (w prawdzie tu trochę małe oszustwo, bo jednak bardziej mi do gustu przypadły jego piosenki śpiewane po angielsku), ale za to moja kpop'owa playlista się ładnie powiększa, także w przyszłości wiecie czego się spodziewać. ;)

Dziś jednak ponownie Japonia, i to bardzo oryginalna. Nie ukrywam, że ten post będzie chyba najdziwniejszym z tych, które dotychczas się ukazały, a piosenki, które dziś usłyszycie również mogą być jednymi z najdziwniejszych rzeczy jakie wpadły w Wasze uszy. Tyle tytułem wstępu, teraz czas na zabawę. 

Czyż te trzy dziewczynki na zdjęciu obok nie są urocze? Uroczy jest również ich wiek 14-16 lat. Słodkością powala na kolana także nazwa zespołu, czyli BABYMETAL. Co więcej, pseudonimy artystyczne poszczególnych wokalistek to SU-METAL, MAOMETAL, YUIMETAL. Chyba nie muszę mówić, jaki gatunek muzyki Babymetal wykonuje. *Och Azjo, nie przestajesz mnie zaskakiwać.* I tym o to sposobem mamy metalowy zespół złożony z gimnazjalistek.


Jak to wszystko wygląda muzycznie? Co tu dużo mówić, melodia iście metalowa, natomiast przez młode wokale Japonek zaczynam się zastanawiać, czy to metal czy jednak bardziej j-pop. Jak dla mnie i to, i to. Prawdziwa mieszkanka wybuchowa, której jedną półkulą mózgową nie idzie zrozumieć. Jeśli ktoś nie ma problemu z słuchaniem mocniejszych uderzeń ze słodkim wokalem, którego i tak się nie zrozumie (no chyba, że ktoś biegle się posługuje językiem sushi), to jak najbardziej polecam Babymetal. Jeżeli odważyliście się już posłuchać "Gimme chocolate" (czyli jak żebrać o coś słodkiego w języku japońskich metali) to zapewne zauważyliście, że mimo iż piosenka jest wypełniona potężnymi, metalowymi solówkami na gitarze oraz szaloną perkusją, to jednak przypomina bardziej utwór pop z mocną oprawą muzyczną. Podobną sytuację mamy z kawałkiem "Ijime, Dame, Zettai" czy "Megitsune". Ja dziewczynki polubiłam od razu i nie tylko dlatego, że mają zacne zakolanówki. Nie ma co ukrywać, w obecnych czasach rynek muzyczny przepełniony jest zespołami indie oraz pop, więc kiedy dostaniemy coś tak abstrakcyjnego jak Babymetal, który mimo wszystko wciąż posiada mocny element pop'u, to ta egzotyka jest w stanie nas zainteresować nieco bardziej, nawet jeśli nie do końca przypada nam do gustu.


czwartek, 17 kwietnia 2014

Odrobina pozytywnej energii

Czas na kolejny zespół z gatunku indie-electro. Pod skrótem STRFKR (również Starfucker) ukrywa się czterech Amerykanów z Oregonu (nie mylić z oregano). Rytmiczne, często funkowe gitary, idealne linie basowe, moja miłość, czyli syntezatory, niezidentyfikowane instrumenty  oraz wokal, który często wchodzi na wyżyny. Tak bym pokrótce opisała jak wygląda muzyka STRFKR. Można sobie trochę poskakać albo spróbować sobie wystukać rytm o stół/parapet, a jeśli ktoś nie posiada takich udogodnień, to i kolano powinno wystarczyć ;), bo przyznać trzeba, że Starfucker kawałki ma bardzo melodyjne. Nie dość, że ciuszki kolorowe, to i muzyka tryska pozytywną energią. Osobiście wydaje mi się, że chłopcy naprawdę się dobrze bawią tworząc kolejne piosenki. Drogę do Polski znają, bo w zeszłym roku zagrali dwa koncerty w naszym kraju, więc jeśli komuś spodoba się jak Starfucker sobie 'gwiazdorzy', to zapewne jeszcze nie raz nadarzy się okazja, żeby zobaczyć ten amerykański zespół live.

Z ostatniej płyty STRFKR Miracle Mile na pewno warte uwagi są kawałki "While I'm alive", "Malmo", "I don't want to see" i oczywiście "Golden light", które za cudowne intro, zapisało się dość wysoko na mojej indie playliście.


Na zakończenie, utwór zamykający drugą płytę STRFKR Reptilians z 2011, w sumie to bardziej melodia jest, ale w żadnym wypadku nie jest pozbawiona energii i filmowego uroku. Co więcej, doskonale pokazuje, że Joshua, Keil, Shawn oraz Patrick potrafią się również popisać dobrym kawałkiem elektroniki.


Dziś było odrobinę krócej, ale w końcu mazurki się same nie upieką, a tym bardziej się same nie zjedzą. Nowy post pewnie ukaże się po świętach. Możliwe, że będzie coś mocniejszego, żeby odreagować rodzinną atmosferę, której za pewne wszyscy nie możemy się doczekać. Pozostaje mi jedynie życzyć Wam bardzo muzycznych świąt :)
~ Dżoana

sobota, 12 kwietnia 2014

House in my house

Pora na porażenie prądem w domowym zaciszu, czyli elektronikę z domieszką house. To pierwsze (elektronika, a nie porażenie prądem) zdecydowanie należy do moich słabości, a islandzki zespół GusGus* doskonale to potwierdza. 
* nazwę można również zapisywać z odstępem

Zespół powstał prawie 20 lat temu, więc i dorobek płytowy jest dość pokaźny. Warto zaznaczyć, iż albumy znacznie różnią się od siebie, ale o tym powiem za sekundę. Skład zespołu, często ulegał gruntownym zmianom i z założycielskiej dziewiątki pozostała bodajże czwórka (źródła różnie podają, wikipedii nie wierzę, ale na FB jest wymienionych czterech członków). Wraz ze zmianami w zespole, zmienił się typ granej muzyki. Ci z członków, którzy pozostali w zespole, zaczęli się interesować innymi brzmieniami, i tym o to sposobem piosenki w stylu trip-hopu zostały zastąpione bardziej tanecznymi utworami, głównie poprzez dodanie techno i house. Osobiście uwielbiam wszystkie albumy. Dziś się rozpiszę tylko o jednym z nich, ale na początek posłuchajcie jak wyglądała wczesna twórczość GusGus.


GusGus w XX wieku, jak dla mnie, ma zdecydowanie lepsze basy. Utwory są również bardziej wyraziste, jest więcej wokalu. Możecie posłuchać kawałka "Barry" pochodzącego z pierwszej płyty GusGus z roku 1995, który według mnie spokojnie mógłby robić za podkład do jakiegoś filmu. Podobnie z resztą jest z piosenką "Teenage Sensation" ( This is normal, 1999).


XXI wiek to już bardziej melodyjne utwory, więcej techno, więcej house, więcej monotonnej perkusji. Dla przykładu kawałek "Add this song" (rok 2009).


GusGus stworzył również album, który jestem w stanie słuchać godzinami, mówię o Arabian Horse z 2011 roku (na okładce piękny konik, autorstwa polskiego malarza). Może i krytycy średnio przyjęli ten album, za to ja potrafię nim wręcz przesiąknąć. Są i skrzypce, i akordeon, i różne dziwności połączone subtelnym house'owym beatem (o ile jest coś takiego jak subtelny house ;D). To urozmaicenie sprawia, że płyta potrafi zaciekawić, z resztą wszystkie płyty GusGus są na swój sposób interesujące, a także stanowią miły podkład do wykonywania innych czynności (przykładowo: długa kąpiel, nakładanie makijażu, szperanie w Internetach... albo świąteczne porządki). Całej płyty możecie posłuchać za darmo na bandcamp -> Arabian Horse (full album), bo naprawdę ciężko jest polecić tylko jeden kawałek z tego albumu... ale warto zwrócić uwagę na "Deep Inside", "Whitin you", "Magnified love" oraz cudowny "Over" i tak też zakończę ten post.
PS. kołnierz z bambusowych tyczek w teledysku jest mega!


PS  Z boku na pasku dostępne są już listy ważniejszych/większych koncertów oraz festiwali. Listy znajdują się również na fanpage'u na Facebooku (w notatkach). Listy są aktualizowane, a wkrótce pojawią się kolejne :)

środa, 9 kwietnia 2014

Szkocka fuzja smaków

Zostawiamy sentymenty w tyle i dziś pobujamy się w rytmach reggae. Przyznam się, że miałam "mały" problem w podjęciu decyzji, o kim napisać ten post, bo w końcu nie chcę być posądzona o jakiś tam ruch feministyczny. Zapewne większość z Was zdążyła już zauważyć, że płeć piękna zdecydowanie zdominowała mojego bloga... cóż, panowie musicie się bardziej postarać, bo jestem wybredna. ;)

W prawdzie, dzisiaj napiszę parę słów o artyście, który pochodzi ze Szkocji... a Szkocja = kilt, więc w sumie znowu można by stwierdzić, że... dobra nie ważne, bo teraz to mi się jakiś dżenderyzm na bloga chcę wkraść i zaraz ten post zamieni się w pracę magisterską.

Wracając do tematu, Finley Quaye pochodzi z muzycznej rodziny, która od pokoleń preferowała jazzowe klimaty. W utworach Finleya również możemy znaleźć elementy jazzu, a także indie, rocka, czy wcześniej już wspomnianego reggae. W ogóle co za paradoks... śpiewać reggae i pochodzić z zimnego Edynburga. Jeśli ktoś oglądał serial Życie na fali (ang. The O.C.) i ma dobrą pamięć do piosenek, to może skojarzyć utwór "Dice". Właśnie wtedy, po zauroczeniu się tą piosenką, dokładniej zaczęłam się przyglądać twórczości Finleya. Utwór jest bardzo przyjemny dla ucha i dobrze się go śpiewa (tak, przetestowałam).


Może pierwsza piosenka nie miała za zbyt wiele wspólnego z reggae, dlatego teraz będzie coś bardziej adekwatnego do tematu. Boba Marleya przestawiać chyba nie muszę. Reggae z Jamajki w 100%, bez żadnych domieszek. Cóż, przebój Marleya z lat 70-tych "Sun is shining" Finley Quaye zrobił po swojemu. Zmienił tytuł na "Sunday shining", zmienił trochę tekst, ale przede wszystkim, dodał bardzo dużo pozytywnej energii. Taki tam funkowy beat. (PS ten kawałek też się dobrze śpiewa.).


Jakby ktoś był zainteresowany słodkim deserem, to polecam również "Your love gets sweeter"... piosenka ma już 17 lat, wow.

sobota, 5 kwietnia 2014

Emocjonalna czasoprzestrzeń

Są tacy artyści, którzy samym swoim głosem, potrafią wywołać ciarki na moim ciele. Jeśli są złośliwi, to dodadzą jeszcze emocjonalne skrzypce, smutny fortepian czy zgrzytającą gitarę, co podwoi gęsią skórkę (i zamieni mnie w jedną wielką ciarkę). Co więcej, jeśli taka mieszanka odsłuchana jest przy zgaszonym świetle, wtedy wkraczamy w zupełnie inną czasoprzestrzeń. Czasoprzestrzeń, w której jesteśmy sam na sam z muzyką i nie przeszkadza nam fakt, że nie widać znaczka kierującego do wyjścia ewakuacyjnego. To wszystko zasponsorowała mi, pochodząca z Teksasu, - Sarah Jaffe. 

Gitara akustyczna wpadła w ręce Sarah, gdy była nastolatką. Tworzyła wtedy swoje pierwsze, muzyczne eksperymenty, które ostatecznie przeobraziły się w dorodne utwory. 

Na początek, piosenka o tytule, który skradł moje serce, czyli "A sucker for your marketing". Kolejny raz obrabowano mnie, gdy zobaczyłam wykonanie live (znaczy na YouTube, w rzeczywistości okazji jeszcze nie miałam). Równa perkusja, dużo basu, przyjemny fortepian, wykorzystanie skrzypiec na dwa sposoby - jako "bas", grany palcami, a nie smyczkiem (ok. 0:50) oraz w wersji naturalnej, gdzie ich brzmienie idealnie wpasowuje się do całości. To wszystko zwieńcza doskonały wokal, który przy wykonywaniu 'ooho' przypomina mi głos Florence Welch. Posłuchajcie i pooglądajcie sami. 


Pierwszą piosenką Sarah jaką usłyszałam, było "Pretender" (jakby kogoś to zastanawiało, to tak, zawsze pamiętam jaką piosenkę, danego artysty, usłyszałam pierwszą). Ten kawałek ma cudownie mroczną melodię, dlatego zalecam go dorzucić do wieczornej playlisty.


Na zakończenie, smutno-piękna historia, zaśpiewana szepczącym głosem, ze skrzypiącym akustykiem w tle i refrenem pełnym emocji. Idę teraz zabłądzić w czasoprzestrzeni. 


wtorek, 1 kwietnia 2014

Keta na szyi i $$

Moi Drodzy, wkraczamy na wyższy etap. Będzie rap & będzie metal (naprawdę nie wiem jak to się stało, że to tej pory nie napisałam nic o hip-hopie czy o czymś mocniejszym). Może i jest prima aprilis, ale to nie żart ;) Zaczynamy już dziś! 

Nowy Jork, a dokładnie jego dzielnica Brooklyn, (Brklyn, yo!) to takie miejsce, gdzie rap'u jest od groma. Nowi artyści wyrastają szybciej, niż grzyby po deszczu, ale oczywiście nie każdemu udaje się wybićJoey Bada$$ ma zaledwie 19 lat, dlatego bez dwóch zdań, dodaję mu hashtag "młodzi, a zdolni".

Slang to kolejny nieodłączny element rapu, jakby ktoś nie zauważył, to nawet ja go użyłam w tytule tego wpisu. Jak mnie nauczyli moi znajomi ze Śląska, keta to po prostu złoty łańcuch, yo. W prawdzie, gdy oglądałam parę teledysków Joey'a, to jakoś tego złota było mało (pewnie, niedługo się dorobi takiego 5-kilowego). Wybaczcie to moje 'yo', ale nie potrafię się oprzeć. Następne wpisy o hip-hopie będą bardziej cywilizowane.

Joey, a dokładnie Jo-Vaughn Virginie Scott, wychował się właśnie na nowojorskim Brooklynie. To co osobiście mi się najbardziej podoba u Bada$$'a to to, że nie wszystkie jego utwory są przesiąknięte miastem. Chodzi mi o takie ciężkie rapsy, w których niestety zupełnie nie zwraca się uwagi na melodię. Oczywiście, przekaz ma być najważniejszy, jednak o wiele lepiej wpada w ucho kawałek z dobrym beatem, prawda? Dlatego, jeśli ktoś ma ochotę się trochę pogibać niczym gibon, to polecam utwór "My Yout", który dzięki chwytliwemu rytmowi na pewno znajdzie się na mojej letniej playliście.


Jak na przedstawiciela młodego pokolenia, to Bada$$ nagrał dość sporo piosenek. W tym roku ukaże się również jego kolejny album zatytułowany B4.Da.$$. A na zakończenie postu, mam dla was jeszcze jeden singiel Joey'a, czyli "95 til infinity", yo!