wtorek, 26 listopada 2013

Streaming - zagrożenie czy nie?

Były winyle, były kasety, były płyty, format mp3, aż wreszcie pojawiły się w internecie muzyczne biblioteki zawierające nieskończoną ilość utworów, których i tak nie jesteśmy w stanie przesłuchać. 


Nie trzeba sprawdzać statystyk aby zauważyć, iż w ostatnich latach sprzedaż płyt spada. Źródła problemu można by się doszukiwać w piractwie internetowym, które towarzyszy nam od kilkunastu lat, jednak teraz na horyzoncie pojawiło się nowe zagrożenie dla artystów - streaming. 

W ciągu ostatniego roku mogliśmy zaobserwować nowe zjawisko w świecie muzyki. Tydzień albo dwa tygodnie przed pojawieniem się nowej płyty na półkach sklepowych, mamy możliwość odsłuchania nowego albumu w internecie. Artyści sami postują link do "stream'u" ich nowego krążka. Ale czy aby na pewno tego rodzaju zabieg ma pozytywny wpływ na rynek? 
Często bywa tak, że w dniu premiery płyta trafia na serwisy streamingowe typu Spotify, gdzie przy stosunkowo niewielkiej miesięcznej opłacie możemy słuchać tego albumu, czy setek innych, bez ograniczeń. Podobno każde odtworzenie piosenki to zysk dla artysty..., lecz prawda jest taka, że tych odtworzeń musiało by być miliony bądź miliardy. Nie oszukujmy się, ale na taką liczbę odsłuchań mają jednie szansę "najwięksi" artyści promowani przez media, co jest równoznaczne z "zabiciem" nowych muzyków.

Zachęcam do przeczytania artykułu, który pojawił się na stronie Gazety Wyborczej pt.


Nie uważam żeby korzystanie z tego rodzaju serwisów było czymś złym. Sama z nich często korzystam tworząc między innymi własne playlisty. Jednak z szacunku do artystów, po przesłuchaniu albumu i zakwalifikowaniu go jako 'dobrego', decyduje się na jego zakup w wersji namacalnej tzn. płyty. Jestem ciekawa jakie są wasze przemyślenia na ten temat.


sobota, 23 listopada 2013

Melancholia na weekend


Porcja muzyki na dziś to indie w wersji folk. Pewnie niektórzy z Was kojarzą artystów takich jak Damien Rice, Bon Iver czy James Vincent McMorrow. Jeśli lubicie od czasu do czasu posłuchać wolniejszych kawałków, często sentymentalnych, którym prawie zawsze towarzyszy gitara, to polecam także twórczość Alexi Murdocha. 


Prawdopodobnie wielu z Was nieświadomie spotkała się z jego muzyką, gdyż wiele jego utworów było użytych w soundtrackach do filmów czy seriali (Życie na fali, Skazany na śmierć, Chirurdzy, Dr House, Pamiętniki wampirów, Bez śladu). 




Murdoch urodził się w Wielkiej Brytanii, studiował w Stanach Zjednoczonych, a obecnie mieszka w Niemczech. Od początku kariery jego muzyka była przesiąknięta melancholią oraz wpływami lo-fi. 
Lo-fi to sposób nagrywania muzyki, cechujący się niską jakością nagrań, spowodowany brakiem środków finansowych lub stosowany w celach artystycznych do uzyskania oryginalnego brzmienia odrębnego od mainstreamowego.



Czym charakteryzuje się muzyka Alexi Murdocha? Przede wszystkim nierzucającą się w oczy gitarą akustyczną, relaksującą melodią, a także łagodnym i czułym wokalem. Wydany w 2006 roku album pt. Time Without Consequence to jedenaście doskonale skomponowanych utworów. Prawie 60 minut aksamitnych dźwięków wręcz idealnych na chłodne, jesienne wieczory. 




"Orange Sky" - jedna z najbardziej rozpoznawalnych piosenek Murdocha; tutaj w wykonaniu live

środa, 20 listopada 2013

Bastille / Warszawa 19.11.2013

Bastille to stosunkowo młody zespół powstały w 2010 roku w Londynie. W świecie muzyki zaistniał m.in. dzięki kawałkom "Bad blood", "Pompeii" czy "Flaws". To co osobiście uwielbiam w Bastille to poczucie rytmu, które najlepiej można poczuć i usłyszeć w akustycznych wersjach piosenek. Utwory śpiewane acapella, gdzie jedynymi instrumentami są ręce i nogi, naprawdę robią wrażenie. 


Listopad to dość napięty miesiąc jeśli chodzi o ilość organizowanych koncertów. Wiele zespołów rusza w trasy koncertowe w okresie jesiennym. Do tych zespołów należy między innymi londyńska formacja Bastille, która po raz pierwszy zawitała do Polski. Koncert odbył się w warszawskim klubie Stodoła, a ich występ supportował, również pochodzący z Anglii, zespół To Kill A King

We wtorkowy wieczór scena niewątpliwie należała do panów. Zespół supportujący składa się z pięciu mężczyzn, a Bastille z czterech. Zapewne płeć piękna była zachwycona. Na początek występ To Kill A King. Gaśnie światło i staram się dosłyszeć pierwsze dźwięki, które z trudem przebijają się przez ogrom pisków pochodzących z pierwszych rzędów. Już po paru sekundach można zauważyć, że zarówno publiczność jak i To Kill A King jest w cudownych nastrojach. Tłum klaszcze (choć czasami gubi rytm) oraz śpiewa głośniej niż wokalista Ralph Pelleymouter, co sprawia, iż panowie na scenie nie przestają się uśmiechać. Moje pierwsze skojarzenie to "przypominają mi trochę Mumford & Sons", prawdopodobnie za sprawą gitary akustycznej towarzyszącej przez cały koncert. Panowie mi serca nie skradli, ale zdecydowanie udało im się przesłać pozytywną energię, która idealnie wpasowała się przed występem Bastille. 

Koncert Bastille najlepiej opisuje tweet, który pojawił się na oficjalnym Twitterze zespołu: 
Tonight's crowd in Warsaw was one of the loudest and jumpiest we've ever had. Thanks so much you lot - dziękuję.
Jak już wspomniałam wcześniej, Bastille bardzo cenię za akustyczne wykonania utworów, które tak naprawdę pokazują nam talent wokalny i nie tylko. Dlatego też od samego początku wiedziałam, że występ Bastille na pewno będzie fantastyczny. Tak też było. Londyńska formacja rozpoczęła koncert od swojego wielkiego przeboju "Bad blood". Trzeba przyznać, że niektóre piosenki nie posiadają jakiegoś skomplikowanego tekstu dlatego publiczność nie przestawała śpiewać, a dzięki łatwo wpadającej w ucho melodii, osoby pozbawione talentu wokalego mogły się wykazać wyklaskiwaniem rytmu. Do odważnych posunięć  Dana (wokalista Bastille) należy wejście wśród publikę. Jego miejsce położenia można było określić dzięki kablowi od mikrofonu, który szybował nad publicznością. Zazwyczaj w takich sytuacjach następuje małe zamieszanie co sprawia, że widownia zaczyna się zagęszczać i tym sposobem przybliżyłam się o jakieś sześć rzędów w kierunku środka sceny. Bliżej znaczy cieplej, bliżej znaczy jeszcze większe szaleństwo. Wręcz idealne miejsce na encore. Właśnie podczas bisu został wykonany jeden z moich ulubionych coverów "Of the night", w trakcie którego ludzie przeistoczyli się w piłeczki pingpongowe co najlepiej ukazuje ten o to filmik Bastille "Of the night" / Stodoła 19.11.2013 (niestety jakość audio jest dość słaba). 
Jako podsumowanie nasuwa mi się tylko jedno zdanie: Cudowna energia przez dwie godziny!

Zachęcam do obejrzenia paru zdjęć, które udało mi się zrobić.


To Kill A King



 Bastille



sobota, 16 listopada 2013

Nowojorski duet

Dziś postanowiłam w dalszym ciągu penetrować stan Nowy Jork. Phantogram to duet w składzie Josh Carter i Sarah Barthel, powstały w 2007 roku grający głównie rock elektroniczny. 


Prawdę mówiąc nie przepadam za przypisywaniem jednego, konkretnego gatunku muzycznego do zespołu czy wykonawcy. W ostatnich latach wytworzyło się tyle podgatunków muzycznych, że nawet specjaliści mają z nimi problem, dlatego często nowo powstałe zespoły są wrzucane do worka 'indie'- pop, rock, electro bądź właśnie 'rock'- alternatywny, art, psychodeliczny itd. W przypadku Phantogram zdecydowanie 'wrzuciłabym' go do elektroniki, ale raczej indie-rock'owej z domieszką efektów halucynogennych (hah!). Natomiast sam zespół określa swoją muzykę mianem "psychodelicznego popu".


Phantogram występował na wielu amerykańskich festiwalach takich jak Coachella czy Lollapalooza. Pierwszy album Eyelid Movies zebrał wiele pozytywnych recenzji i ja również zachęcam do jego przesłuchania, zwłaszcza utwory "When I'm small" z brzdękającą gitarą i szumem starej płyty w tle oraz "Mouthful of diamonds", w której upodobałam sobie głównie tekst utworu i równie ciekawą melodię, jest to także piosenka od której rozpoczęła się moja przygoda z Joshem i Sarą. 




Jeszcze w tym roku ma się pojawić drugi album Phantogram zatytułowany Voices, osobiście jestem bardzo ciekawa co tym razem zaprezentuje nam ten amerykański duet.

Dla osób, które interesują się filmami bądź muzyką filmową polecam piosenkę "Lights", która znalazła się na soundtracku do wchodzącego w tym miesiącu na ekrany filmu: Igrzyska śmierci: w pierścieniu ognia



poniedziałek, 11 listopada 2013

MTV EMA 2013, czy aby na pewno #EMAzing?

Oh MTV, cóż to był za nudny wieczór... 
Wczoraj w Amsterdamie odbyła się gala rozdania europejskich nagród muzycznych MTV. Nie ma co ukrywać, MTV jako kanał muzyczny przeszedł już dawno do prehistorii. Teraz MTV jest dla mnie po prostu niepotrzebnym kanałem w telewizji, zawierającym więcej reklam niż treści, który staram się omijać szerokim łukiem. Jednak stacja dobrze się trzyma, wciąż ma odbiorców na całym świecie (średniej ich wieku możemy się domyślić), więc może sobie pozwolić na organizację, dość kosztownego, wydarzenia muzycznego jakim jest EMA.


Kategorie, nominowani, nagrody, prowadzący...
Osobiście nie widzę sensu wybierania najlepszego zespołu czy najlepszej żeńskiej wokalistki po przez oddawanie głosów na stronie internetowej (zaznaczam, iż nie ma limitu na oddawanie głosów).
I takim o to sposobem nagrody zgarniają nie najwięksi artyści, którym tak naprawdę nagroda się należy, lecz "muzycy" z największą ilością fanów. Fani niczym armia robotów pewnie siedziała przed ekranem swoich komputerów oddając nieskończoną ilość głosów na swojego faworyta. 
Prowadzący galę również pozostawiali dużo do życzenia, byli po prostu nudni, a wywiady na backstage'u nieciekawe. 

Oczywiście każda gala musi mieć swój własny skandal, a na tegorocznym EMA było ich wręcz pod dostatkiem. Lecz co ja będę się rozpisywać o Miley Cyrus palącej jointa, wijącej się przy rurze kobiecie podczas występu Bruno Mars czy po prostu wpadce Eminema, który ewidentnie śpiewał z playback'u.

Jedyne co mi się nasuwa na myśl to - jaka telewizja, takie nagrody.

Kolejne rozdanie nagród MTV EMA odbędzie się w Glasgow. Wielkie przebudzenie zapewne nie nastąpi, dlatego pewnie za rok lepiej spożytkuję 2 godziny mojego czasu.

niedziela, 10 listopada 2013

Psychodelicznie z kraju syropu klonowego

Niedzielny poranek zaczęłam od poszukiwania kanadyjskich potraw, głównie deserów. Lekko zdezorientowana informacją o jakże wyszukanym przysmaku jakim jest jedzenie łyżeczką śniegu polanego gorącym syropem klonowym stwierdziłam, że nadeszła pora na zaprezentowanie pierwszego kanadyjskiego zespołu. Kanadyjską przygodę również zacznę oryginalnie gdyż Receivers (Montreal) to zespół, o którym prawdopodobnie, nie obrażając nikogo, nawet Montrealczycy nie słyszeli, a co dopiero reszta Kanadyjczyków czy reszta świata. 



Moja przygoda z tym zespołem zaczęła się w 2008/2009 roku kiedy to od czasu do czasu zaglądałam na myspace.com i jakimś niewyjaśnionym sposobem trafiłam na stronę Receivers. Było to jedyne miejsce gdzie można było posłuchać aż całych pięciu kawałków zespołu z Montrealu (teraz dostępne są niestety tylko trzy).

-zdecydowanie mój faworyt i jedna z pierwszych piosenek zespołu jaką usłyszałam


Receivers zostało założone przez producenta Josepha Donovana (zwycięzce The Juno Awards (Canada's Music Award)). Obecnie zespół składa się z pięciu członków z Emilie Marzinotto jako wokal. Muzyka jaką tworzą ma w sobie pewien rodzaj magii. Psychodeliczne utwory stanowią idealny materiał na filmowy soundtrack. Potwierdzić to może choćby fakt, iż w 2010 roku montrealski festiwal filmowy 60 Second Film Festival postanowił stworzyć minutowy film inspirując się właśnie nowym singlem Receivers 'Devotional'. 

-według Youtube jest to jedyny videoklip zespołu

Co prawda zespół jest mało znany, ale w 2008 roku wydał płytę zatytułowaną Consider the Ravens, niestety nie dane było mi jej posłuchać w całości. Może kiedyś jak będę w Kanadzie to się dokopię do ich albumu... 

Natomiast na SoundCloud możemy posłuchać trzech piosenek, które zapowiadają najnowszy album zespołu. -> soundcloud Receivers

czwartek, 7 listopada 2013

Mieszanka międzykulturowa

Très.B niewątpliwie najmilsza niespodzianka tegorocznej edycji krakowskiego festiwalu Coke Live Music Festival. Z powodów technicznych koncert Wu-Tang Clan został przeniesiony na godzinę 1:00, a na ich miejsce z Cracow Stage na Main Stage trafiła formacja Très.B. Pomijając fatalną organizację festiwalu, muszę przyznać, że przeniesienie koncertu Très.B na główną scenę było jedną z najlepszych decyzji organizatorów. Zespół nie tylko oczarował publikę, ale i wprowadził doskonałą atmosferę przed występem Florence and The Machine. 

Très.b na CLMF

Très.B to duńsko-angielsko-holendersko-amerykańsko-polska grupa muzyczna. Mieszanka kulturowa gwarantująca nam oryginalne brzmienie. W dorobku zespołu znajduje się jedna EP-ka oraz 3 albumy studyjne: Scylla and CharybdysThe Other Hand40 Winks of Courage. Pomimo charakterystycznego głosu polskiej wokalistki, każda płyta różni się od siebie, co bardzo doceniam u artystów. Uważam, że eksperymentowanie z nowymi brzmieniami jedynie zwiększa wartość zespołu pokazując czy jest on w stanie się rozwijać, a nie tylko serwować nam jeden oklepany schemat. 



Très.B / Misia Furtak

Osobiście najbardziej do gustu przypadł mi ostatni album 40 Winks of Courage-psychodeliczny, melancholijny, nie pozbawiony surowych brzmień. Z tego właśnie albumu pochodzi nagranie "The Goose Hangs High", tutaj w wersji live, w którym nie ukrywajmy, jestem zakochana. 



Dla porównania utwór z wcześniejszego albumu The Other Hand, zawierający bardziej żywe, indie dźwięki, do posłuchania tutaj -> Tres.B - 'Venus Untied'

Zespół w tym roku ogłosił, iż robią chwilową przerwę, a Misia spróbuje sił w solowej karierze pod pseudonimem Misia Ff. Głos wokalistki często jest porównywany do skrzyżowania PJ Harvey z zachrypniętą Björk. Tym razem będziemy mogli usłyszeć utwory wykonane w języku polskim. W sieci już możemy posłuchać pierwszego singla "Mózg" -> Misia Ff "Mózg"
Potencjał jest, pomysł też. Osobiście trzymam kciuki. A wy? Jak wam się wydaje, czy Misia poradzi sobie na polskim rynku muzycznym? 

wtorek, 5 listopada 2013

Nowe pokolenie

Na początek przygody z moim blogiem proponuję podróż do Nowej Zelandii. To właśnie stamtąd pochodzi Lorde.

Lorde, a właściwie Ella Yelich-O'Connor, to kolejna przedstawicielka utalentowanego, młodego pokolenia. W tym miesiącu Ella kończy 17 lat, a już może pochwalić się albumem Pure Heroine wydanym we wrześniu bieżącego roku. Nie jest to byle jaki album, osobiście z chęcią bym zobaczyła go wśród mojej kolekcji. Można sobie zadać pytanie-Ile można się spodziewać po tak młodej wokalistce? Prawda jest taka, że więcej niżbyśmy przypuszczali. Ella posiada interesujący tembr głosu, który potrafi doskonale wykorzystać. Wystarczy przesłuchać dowolną piosenkę z Pure Heroine aby się o tym przekonaćLorde swoją karierę zaczęła z wysokiego poziomu, podbijając muzyczny rynek na całym świecie, zwłaszcza dzięki swojemu singlowi 'Royals'. Muszę przyznać, że jestem bardzo ciekawa jak będzie wyglądała jej dalsza muzyczna przyszłość. 




Let's start

Chłodny i deszczowy dzień to prawdopodobnie najlepszy czas na zaczęcie prowadzenia bloga. Może i nie potrafię fachowo pisać, nie ukończyłam szkoły muzycznej i nie umiem grać na żadnym instrumencie to mimo wszystko postaram się zrobić z tego bloga kopalnię muzyki, bo cienkim uchem to mogę się pochwalić. 


Dlaczego blog o muzyce? Odpowiedź jest prosta, dzień bez muzyki jest dniem straconym. Poranek zaczynam od uruchomienia laptopa i włączenia kilku piosenek. Można by to nazwać uzależnieniem, więc tak, przyznaję się, jestem uzależniona od muzyki i dlatego niczym uczestnik AA będę się z wami, moimi słuchaczami, dzielić nowościami, starociami, relacjami z koncertów może też jakaś recenzja płyty wpadnie od czasu do czasu.
Nie jestem zamknięta na jeden gatunek muzyczny, także postaram się aby każdy znalazł coś dla siebie.

Trzymajcie kciuki!

Dżoana