poniedziałek, 28 lipca 2014

What does the wildcat say?

Stwierdziłam, że jeszcze coś skrobnę na blogu przed moimi wojażami (nienawidzę spolszczenia tego słowa). Dość niedawno natknęłam się na zespół z LA Wildcat! Wildcat! i jak się okazało, już tylko kilka dni dzieli ich od wydania debiutanckiego albumu. Jaki będzie? - chętnie sie tego dowiem, bo ostatnio moje wymagania, zwłaszcza odnośnie muzyki indie/indie pop, poszły znacznie w górę. 

Wildcat! Wildcat! (nie wiem czemu, ale kompletnie kupili mnie tą nazwą) rok temu wydali swoją pierwszą EP-kę. Od tego czasu można się było zaznajomić z twórczością dość charakterystycznego, męskiego trio, które, no właśnie, śpiewa głównie falsetem.  Nie jest to częste zjawisko i jak na mój gust raczej ryzykalne, ale kto nie ryzykuje ten nie ma. Wysoki wokal supportowany jest przez nienachalne syntezetory. W utworze "The Chief" przewijają się instrumenty dęte, do których chyba zaczynam mieć słabość. Natomiast, "Mr. Quiche" brzmi tak jak indie brzmieć powinno - poprawnie, acz czymś intryguje. 


Nowa płyta ukaże się 5 sierpnia, pojawią się na niej między innymi kawałki "Holloway (Hey Love)" oraz "Hero". Zwłaszcza ta druga piosenka doskonale wypadłaby w wersji live na jakimś festiwalu. Jeśli tym utworem zespół chciał pokazać swój progres od EP-ki do albumu, to zdecydowanie oceniam to na plus i czekam na więcej. 


piątek, 25 lipca 2014

Z prądem vol. 1

Godzina wyznań - od dobrego miesiąca, dzięki pewnym czynnikom, siedzę głównie z elektroniką w uszach. Ci co mnie znają, to wiedzą, że potrafię się wkręcić w jakiś gatunek i to tak na dłuższy czas. Tak miałam między innymi z dubstepem, który towarzyszył mi podczas zimowej sesji. Dziś postanowiłam podzielić się z Wami wybranymi smaczkami elektronicznymi (które mogą trącić lekkim housem). W końcu o tej muzyce za dużo powiedzieć nie mogę, bo albo się ją czuje albo nie. Teksty są raczej ubogie, ale przecież nie o tekst tutaj chodzi. Ach i jak wiecie lub nie, wybieram tylko jedną wersję/remix piosenki. Zaczynamy ;)

Booka Shade to chyba najsmaczniejsze frankfurterki jakie jadłam. Jeśli niemiecka scena muzyczna kojarzyła sie Wam wyłącznie z Tokio Hotel i Rammsteinem to Booka Shade stanowi ciekawą odskocznię. 


Po Frankfurcie warto zahaczyć o Austrię, w końcu po sąsiedzku. Ladies and gentlemen, przed Wami Max Manie.



Jednym z moich fetyszy jest znajdywanie zespołów z zakątków świata jak np. Wyspy Owcze. Tym razem spełniło się jedno z moich małych muzycznych marzeń i dokopałam się aż do Kazachstanu! W prawdzie tylko 1/2 zespołu pochodzi z tego kraju, ale i tak uważam to za zwycięstwo. Wakacyjnie zagra teraz Maribou State

Na zakończenie, przedstawiciel mojego ulubionego skandynawskiego kraju, czyli Danii. Trentemøller - DJ i producent muzyczny, zwłaszcza w kawałku "Moan" przypomina mi GusGus. Może dlatego zahipnotyzowałam się dosłownie w parę sekund. Tak, żałuję, że mnie  nie ma na Audioriver Festival.


wtorek, 22 lipca 2014

Pop from a good land

Przesłodzony pop często mnie irytuje i pewnie większość z Was zdążyła to już zauważyć, ale jak zawsze musi być wyjątek potwierdzający regułę. Dziś w prawdzie nie będzie tak słodko, ale będzie pop i to ze Skandynawii. 

Pochodząca z Danii, utalentowana blond piękność to Nanna Øland Fabricius (Oh Land). Wokal iście stworzony do śpiewania popowych piosenek, ale poprzez ciekawe aranżacje nie jest monotonnie i piosenki Oh Land naprawdę przyjemnie się słucha. Również dodanie elektroniki na drugim planie sprawiło, że utwory z łatwością przypadły mi do gustu. Możliwe, że Nanna talent muzyczny miała zapisany w genach, gdyż zarówno mama, jak i ojciec mieli co nieco wspólnego z muzyką. Oh Land zdcydowała się na karierę muzyczną, ponieważ doznała urazu kręgosłupa, który przekreślił jej szanse w świecie baletu.  

Pierwsza płyta Oh Land (2011) to mieszanka utworów indie pop, z cudownie pozytywną energią jak "Sun of a Gun" czy "Wolf and I", dreamy ballady jak "Perfection" lub "Lean". I naprawdę nie wiem w czym leży magia tej płyty, bo spokojnie bym mogła polecić Wam każdą piosenkę. 
Dwa lata później pojawił się krążek Wishbone, który oprócz wesołego pop'u i ballad posiada także utwory, w których można usłyszeć elementy rapu, jak na przykład w kawałku "My Boxer". Gdy zacznę słuchać Oh Land, to za każdym razem rozkoszuję się inną piosenką. Naprawdę żałuję, że nie udało mi się dotrzeć na jej koncert w 2013 roku. Mam nadzieję, ze szybko wróci (w końcu moje przeczucia mają dużą sprawdzalność).




Nowy album związany był również ze zmianą image'u, jak widać nawet w siwo-niebieskich włosach można ładnie wyglądać, a talent i tak został utrzymany na dobrym poziomie. "Renaissance Girls" uwielbiam za tekst, za teledysk i chyba dlatego, że miliony lat temu brałam udział w konkursie historycznym związanym z renesansem, najwidoczniej mam teraz skrzywienie. 


poniedziałek, 14 lipca 2014

Rough but delicate

Zwariowany dzień. Zdanie zmieniam częściej niż niezdecydowana kobieta (umm, czy to zdanie ma sens?). Właśnie to  niezdecydowanie towarzyszyło mi podczas podjęcia decyzji o kim będzie dzisiejszy post. Ostatecznie doszłam do wniosku, że powinnam zachować jakąś równowagę w tym szaleństwie, więc postawiłam na polską, spokojną alternatywę.

Mówią, że Łódź brzydka jest, ale na szczęście o talencie nikt nie wspominał, bo bym musiała krzyknąć weto! Daniel Spaleniak pochodzi z Kalisza,  mieszka w Łodzi, a talent to chyba importował, bo jak coś polskiego może brzmieć tak hipnotyzująco? A jednak! Aż duma rozpiera.  

Na SoundCloud Daniel opisał siebie jako I'm a man who likes playing guitar, that's all. Ta skromność doskonale opisuję muzykę jaką tworzy. Jest spokojna, hipnotyzująca i pachnie Skandynawską florą. 


Na początku twórczość Daniela ograniczała się głównie do zabawy z melodią, z czasem dołączył magiczny, basowy wokal, który możecie podziwiać w "My name is wind". Często podkreślam zgrzyty gitary akustycznej, tym razem jednak chropowaty głos Daniela przejął pałeczkę. Dodatkowy bas w wokalu wzomniony jest przez basowe tło. Zdecydowanie mój swiat. Jak dla mnie ta muzyka po prostu oddycha. Niby szorstka, a delikatna w uszach. 


PS Debiutancki album Dreamers ujrzał już światło dzienne. Całość możecie posłuchać na Spotify.

środa, 9 lipca 2014

Heavy with rhythm

The Heavy to zespół, który lubi namieszać. Jak prawdziwi szefowie kuchni nie boją się mieszać smaków, w tym wypadku stylów muzycznych. Jest rock, jest indie, rap, soul, funk... w sumie jeszcze trochę by mi zeszło z wymienianiem. Jednak to co chyba lubię najbardziej to to, że ich muzyka przypomina soundtracki filmów blaxploitation. Dlatego pewnie z taką łatwością zyskali popularność. Niektórzy z Was mogli słyszeć ich utwory w reklamach, serialach (ze trzy linijki by mi zeszło, jakbym zaczęła wyliczać), grach komputerowych i filmach. 


Jak na razie możemy się zasłuchiwać w trzech albumach Anglików. Ciekawie brzmiące gitary, perkusja przypominająca przemarsz wojsk, świetnie wpasowane smyczki, to tylko niektóre z moich ulubionych elementów, jakie stosuje The Heavy w swoich utworach. Lubię po prostu jak ktoś nie boi się użyć więcej instrumentów niż dwa czy trzy. Koniec gadania, czas na słuchanie! Zacznijmy od piosenki z genialnym intro, po którym następuje genialny rytm. 


Nie ma co się rozpisywać z kawalkiem "How You Like Me Now", bo odczucia podobne jak z utworem powyżej. Dodać mogę jedynie - kocham trąbki! 


Wcześniejsze kawałki pochodziły z płyty The House That Dirt Built,  natomiast na deser mam dla Was coś wolniejszego, z ostatniego albumu. Jak widać i tutaj Anglicy ukradli różdżkę od Harrego Pottera i stworzyli bardzo płynny kawałek, w który wsłuchuję się od ostatnich 10 minut... nie zapowiada się żebym jakoś szybko przestała.


środa, 2 lipca 2014

Red-synth-bomb

Zaczynając studia, mama ostrzegała mnie, że mogą mi one wyprać mózg. W sumie nie wiedziałam o co jej do końca chodziło (i chyba nadal nie wiem), ale faktem jest, iż po namiętnym studiowianiu miedzy innymi historii Kanady, teraz jak patrzę na nazwę La Roux myślę - nazwa francuska, a pochodzenie brytyjskie i pierwsze skojarzenie to oczywiście Kanada *ratunku*. Tak więc uciekam do świata muzyki.
 
La Roux większość z Was pewnie kojarzy, bo chyba nie dało się nie słyszeć jej kawałka "Bulletproof" z 2009 roku. Jakoś nigdy ta piosenka mych uszu nie ujęła, w raczej stała się dość irytującym tworem. Dlaczego więc dzisiejszy post jest o Elly Jackson (La Roux)? Odpowiedź jest prosta, nastąpiły zmiany. La Roux stanowił duet Elly i Ben Langmaid. Stanowił, gdyż zespół nie mógł się porozumieć odnośnie wyglądu nowego albumu Trouble in Paradise. Teraz Elly będzie musiała się sprawdzić w solowej karierze. Nie żebym cieszyła się, że Ben odszedł, aż tak okrutna nie jestem, ale muszę przyznać, że single promujące nowy krążek bardzo przypadły mi do gustu. 

Płyta będzie liczyć zaledwie 9 piosenek i już 1/3 albumu jest dostępna do odsłuchu w naszych ukochanych internetach. Na początek "Let Me Down Gently", która od początku mnie pochłonęła i z każdą sekundą, pochłaniała jeszcze bardziej. Przyjemny beat z syntezatorami, zgrabnie się komponuje z głosem Elly, natomiast w dalszej części utworu po mistrzowsku przebijają się dźwięki saksofonu.


"Tropical Chancer" to kawałek obowiązkowy jak ktoś ma zamiar wylegiwać się na plaży. Osobiście uwielbiam takie melodyjne beaty, w których czuć lato, bo właśnie w taki dzień jak dziś, kiedy przytulam sie do kubka z gorącą herbatą, wciąż odczuwam właściwą porę roku.

Ostatnim kawałkiem jest "Uptight Downtown", którym aż tak się nie zachwycam, jednak jakiś potencjał w nim drzemie. Trouble in Paradise w sklepach pojawi się 22 lipca. 
_______________________________
PS W sumie moje skojarzenia z Kanadą nie były takie złe, bo Ellya nagrała piosenkę "Hot mess" z kanadyjskim duetem Chromeo ;D

PS2 Minęło już pół roku, dlatego z tej okazji postanowiłam wprowadzić coś nowego na bloga. Będą to któtkie playlisty (na SoundCloud) - ukazujące się co tydzień, wymieszane gatunkowo i co chyba najważniejsze rozwijające Waszą wiedzę o muzyce. Zapraszam na część pierwszą -> miszmasz #1